21 stycznia 2007

SZCZELINA

Podmuch przewrócił kartkę. Obok, w różnych stosach leżały ułożone książki. Biurko stało przysunięte do parapetu, aby można było widzieć, co dzieje się za oknem. Na środku blatu, oświetlona wąskim pasem słonecznego światła, leżała książka. Podszedłem bliżej. Ciemne plamy na krańcach strony, pożółkły papier. Mocny kwaśny zapach starego papieru. Zacząłem czytać:

"Pięćdziesiąt lat blisko upłynęło już od owej podwójnej wyprawy, najszaleńszej zaiste, jaką kiedykolwiek człowiek przedsięwziął i wykonał - i cała rzecz poszła niemal w zapomnienie, gdy pewnego dnia w jednym z dzienników w K... pojawił się podpisany przez asystenta małego miejscowego obserwatorium artykuł, przypominający wszystko na nowo. Autor artykułu twierdził, że ma w ręku niewątpliwe wiadomości o losie wystrzelonych przed pięćdziesięciu laty na księżyc szaleńców. Rzecz narobiła wiele wrzawy, chociaż początkowo nie brano jej zbyt poważnie. Ci, co słyszeli lub czytali o owym nadzwyczajnym przedsięwzięciu, wiedzieli, że śmiali awanturnicy ponieśli śmierć, ruszali, więc teraz ramionami na wieść, że ci, od dawna za umarłych uważani, nie tylko żyją, ale przysyłają nawet wiadomości wprost z księżyca.".

Usiadłem. Kiedy uczyłem się w Liceum panowało dość powszechne przekonanie, przynajmniej wśród niektórych moich znajomych, że należy czytać książki i że to nobilituje. Lubiłem książki i chętnie przyłączałem się do tego myślenia. Czytanie dawało możliwość życia w większej głębokości. A może pozwalało widzieć rzeczy w odmienny sposób? Usilne pragnienie odkrywania rzeczywistości było obecne nie tylko we mnie. Pasja czytania książek przypominała chęć zdobywania nowych lądów. Pewnie z tego powodu chciałem widzieć w innych to, czego być może w nich nie było. W każdym razie, książki są odpowiedzialne za wiele moich decyzji. Zachwyt nowym pomysłem czy niezwykłym opisem popychał mnie do nowych lektur. Z poznawanych postaci fascynowali mnie ludzie umiejący odczuwać "cichy szept rzeczywistości". Odkryłem wtedy, że istnieją w człowieku umiejętności pozwalające dotykać niewidzialnego.
Odłożyłem książkę. Na okładce już niezbyt czytelny tytuł; "Na srebrnym globie".

Zmiana miejsca - przemieszczanie się w czasie. Wrażenie, które towarzyszy mi zawsze przy podróżowaniu to zdziwienie faktem bycia w jakimś miejscu. Podróżowanie nigdy mnie nie męczyło. Z niecierpliwością oczekiwałem nowym miejsc, ludzi czy zdarzeń. Jedno tylko nie dawało mi spokoju. Wrażenie zdziwienia, że jestem tu gdzie jestem. Na początku nie zwracałem na to uwagi biorąc to zjawisko za objaw swoistej "gorączki podróżnej". Wrażenie zdziwienia ustępowało po tygodniu pobytu w danym miejscu. Po tym czasie czułem się tak jak w miejscu, z którego wyjechałem. Początkowo wydawało mi się, że zjawisko dotyczy miejsca, do którego się udawałem, ale okazało się, że powrotowi do domu, po dłuższym czasie, towarzyszy znane mi zjawisko. Zacząłem się zastanawiać nad jego pochodzeniem. Zauważyłem na przykład, że zdziwienie wyraźnie słabnie, kiedy w trakcie podróży zasypiałem. Tak jakby sen ułatwiał przenoszenie się w czasie i przestrzeni. Natomiast rozmowa z kimś w trakcie podróży potęgowała do tego stopnia wrażenie zdziwienia, że aż porównywalne do "bycia we śnie na jawie". Po pewnym czasie wiedza ta pozwalała mi wybierać stopień intensywności wrażenia. Jeżeli chciałem by zdziwienie było mocne, starałem się przegadać całą podróż, jeżeli nie - specjalnie nie spałem przed podróżą, by mocno spać w jej trakcie.

Pewien dystans do tego zjawiska pozwolił na szerszą refleksję. Na przykład na pytanie: "Czy to zjawisko dotyczy tylko podróży?" Kłopoty, złe wykonanie czegoś i tym podobne - budzą frustracje i przygnębienie. Te wrażenia przesłaniają cały horyzont uczuciowy. Gdy dostrzegłem, że smutek czy przygnębienie nie są mną, lecz we mnie, odkryłem znane mi wrażenie zdziwienia. Już nie zdziwienie miejscem czy czasem, lecz stanem. Wrażenie zdziwienia bycia w takim stanie. Zjawisko zanikało, gdy jakiś stan trwał dłuższy czas. Doświadczenie choroby, tak bardzo dotykające sfery psychicznej, również ujawniało istnienie znanego mi zjawiska "wrażenie zdziwienia".

Opisane wcześniej różne dziedziny życia posiadają swoje charakterystyczne cechy, tworzą między sobą skomplikowaną siatkę współzależności. Niemniej jednak podróż, stan psychiczny czy choroba - tak bardzo różne - są połączone osobą, której dotyczą. Podobne zjawisko występuje, kiedy myślę o sobie w tamtym licealnym czasie. Nie zadziwia mnie to, że wyglądam teraz inaczej czy to, że miałem inne pomysły. Zadziwia mnie fakt tożsamości z tamtym młodym człowiekiem. Jakie to dziwne - tamten i ja teraz - połączeni w mojej myśli poprzez otchłań czasu.

Fotografia w brązowej ramce stająca po lewej stronie biurka przedstawiała dwoje ludzi - dziewczynę i chłopaka opartych o białą ścianę małej polnej kapliczki. Ponad głowami okrągły odbłysk padającego w obiektyw słońca. Po bokach fotografii fragment perforacji - znak, że odbitka pochodzi z klatki filmowej. Oboje uśmiechnięci. O czym wtedy myśleli? Czy myśleli o tym, że ich fotografii będę się kiedyś przyglądał w tym dziwnym pokoju?
Z zamkniętej książki, której fragment już czytałem, wystawał skrawek papieru. Powoli wysunąłem go. Niewielka pożółkła zniszczona karteczka z wyraźnym rysunkiem. I napisy: Res; Aletheia; Apophanasis i największy na dole kartki: adaequatio intellectus ad rem. W środku, pomiędzy napisami na górze i dole, niewielkie rysunki, jakby sceny z planowanego filmu. Sześć rysunków narysowano w jednej linii i jeden poniżej. Miękki ołówek nieco zatarty, ale rysunki czytelne.

Gdy przyglądałem się dokładniej, kartka zaczęła falować i powoli pojawił się ruchowy obraz. Opuszczona głowa wyprostowała się, ręka drgnęła i poczęła się wolno poruszać po miękkim posłaniu. Ostre światło przebiło zasłony i rozcięło ze słyszalnym niemal sykiem kryształowy kielich. Przekraczając granicę cienia ręka zmieniła kolor i dalej poruszała się w kierunku kielicha. Gdy rozedrgany cień szkła wślizgnął się na rękę, na twarzy pojawił się lekki uśmiech. Mocno uchwycił kielich za podstawę i podniósł do góry. Chwilę trzymał w przechodzącym słońcu, aż wreszcie palcem drugiej dłoni lekko uderzył w krawędź kielicha. Dźwięk, który się pojawił, najpierw zaczął wibrować, a potem jakby zawisł w powietrzu nad jego głową, Spojrzał w górę i wtedy dostrzegł, że z dźwięku powoli zaczynają się tworzyć zaczątki czegoś, co przypominało budowlę. W pierwszej chwili nie mógł odgadnąć kształtu przyszłej budowli. Powoli jednak rosła w oczach i zaczynała przypominać jakby fundamenty rozległego osiedla. Mury nie łączyły się jednak, lecz przeplatały się między sobą na kształt... Tak, to był labirynt. Obraz zaczął wygasać. Na kartce pozostały rysunki otoczone napisami. Teraz dopiero zauważyłem na dole napis, dużo mniejszy od pozostałych: "Świat mima" i numer strony. Ktoś pisał te słowa na kartce w notatniku, wyrwał i włożył do książki.
Może notatnik jest gdzieś tutaj?

Otworzyłem szufladę. Zeschłe liście, kawałki różnych kamieni, porozrzucane fotografie. Zbiór dziwnych przedmiotów do rysowania czy kreślenia. Kartki równo poukładane i zapięte czerwoną szeroką gumą. A jeżeli się pomyliłem słuchając zeschniętych liści? Czy z tego można pewnie wyrokować o początkach podróży? Gdy znajdziesz błyszczącą igłę przekonasz się, że niewiele można o niej powiedzieć. A chciałoby się w każdej znalezionej rzeczy móc odczytać ślad. Nic jednak nie znalazłem.

Za oknem tym czasem zapadł zmierzch. Przez uchylone okno słychać było ciszę ulicy i daleki pomruk uśpionego miasta. W pewnej chwili usłyszałem pisk opon i uderzenie. Wyjrzałem przez okno. Na dole, na chodniku leżał pies. Samochód zahamował nieco dalej, cofnął się, popatrzył na psa i odjechał. Spojrzałem na psa. Z początku wydawało mi się, że jest martwy, lecz po chwili patrzenia znów wydawało mi się, że widzę jak oddycha. Miał białe uszy, a sierść w świetle latarni wydawał się szara. Wokół nie było śladów krwi, a więc wylew był do środka. Leżał tam nie mogąc się ruszyć i oddychał. Chciałem zejść i wziąć go, ale nie wiedziałem jak mu pomóc. Stałem przy oknie, bo nie dawało mi to spokoju. Wyobraziłem sobie siebie leżącego tam na dole na pustej ulicy. Nie mogącego się ruszyć, wypełniony krwią. Słyszałem swój ciężki oddech. Wyobraziłem sobie, to znaczy próbowałem sobie wyobrazić ból, jakiego doznaje. I wtedy, gdy tak leżałem sam w świetle latarni, zobaczyłem wysoko świecące się okno, a w nim człowieka. Pomyślałem sobie - jak by to było dobrze tam stać i patrzeć w dół. I spróbowałem wyobrazić to sobie. Patrzyłem na człowieka, który leżał na chodniku, oddychał, wypełniony krwią i bólem. Nie mogłem tak dłużej stać i patrzeć. Odszedłem, ale za chwilę wróciłem z powrotem. Spojrzałem na ulicę, cichą, uśpioną nocą, w oddali słychać było pomruk miasta. A na chodniku nie było psa.

Na ścianie, oświetlonej słabym światłem ulicznej latarni, wisiał obraz. Pejzaż rozległego portowego miasta widziany z jakiejś wysokiej wieży. Na horyzoncie olbrzymi szkielet budowanego statku. Kadłub przypominał żebra manekina z sali biologii. Nie można było dostrzec z tej perspektywy żadnych szczegółów. Statek górował nad miastem. Tak jakby był jedynym sensem jego istnienia. Obraz przypomniał mi dawny pomysł na cykl grafik. Nic z niego nie wyszło, ale pozostało niewielkie opowiadanie.

Na małej wyspie, niedaleko lądu, patrząc od strony wyspy, mieszkał kupiec. Dom, w którym mieszkał znajdował się na najdalszym cyplu wyspy. Często, więc można było z okna zobaczyć wspaniałe morze. Na horyzoncie przepływały statki. I chociaż żaden z nich nigdy nie przypłynął na wyspę, to każde pojawienie się na horyzoncie, było oczekiwane w wielkim napięciu. Ponieważ dom kupca był najlepszym miejscem do obserwowania horyzontu, wszyscy chcieli być u niego wtedy, gdy kolejny statek przepływał. Widok statku musiał być czymś wyjątkowym, skoro tak bardzo chcieli, pragnęli go zobaczyć. Byliby w stanie zrobić wszystko, by móc brać udział w spotkaniu z nieznanym statkiem. Gromadzili się, złączeni jednym celem, w domu kupca. Jeden cel, lecz myśli mieli różne. Kupiec witał ich serdecznie rozumiejąc ten ogólny zapał. Bo była w tym tajemnica. Każdy chciał to przeżyć, zobaczyć, lecz nikt nie myślał, by wsiąść do łodzi i popłynąć na spotkanie. Kupiec też. Miał przecież sklep i dom. Przyglądał się sobie i innym, za każdym razem tak samo zdumiony. Ludzie przychodzili. Co prawda trzeba było ich jakoś przyjąć, ale możliwość przeżycia przepływającej tajemnicy usuwała zniechęcenie i zmęczenie gośćmi. Po pewnym czasie zauważył jednak, że coraz bardziej drażnią i denerwują go przychodzący ludzie. Zaczął zaniedbywać obowiązki w sklepie. Coraz więcej pojawiało się nie zapełnionych rubryk w księdze. Pewnego wieczoru, gdy siedział przy stole, zobaczył przez okno na horyzoncie migający punkt. Szybko odsunął talerz i wstał. Kapelusz. Palto. Skrzypnęły drzwi. Kiedy zbiegał po schodach, słyszał fale rozbijające się o brzeg. Łódka przypominała falującą ciemną plamę. Wskakując poczuł twardą podłogę. Mocne uderzenia wioseł szybko przesuwały łódź po falach. Dom malał i zlewał się z brzegiem w ciągłą podłużną plamę. Kilka razy odwrócił się, by się upewnić czy płynie w miejsce, w którym dostrzegł punkt. Był już daleko od brzegu, gdy poczuł mocny powiew. Morze zaczęło się burzyć. Coraz częściej wiosło nie trafiało w wodę. A światło wydawało się coraz bliżej. Wydawało mu się, że płynie już bardzo długo. Teraz dopiero zaczął myśleć o tym, co zrobił. Nie! To właściwie go nie interesowało. Chciał znać przyczyny. Szybko stawiał kroki wśród mokrych opadłych myśli. Pnie ciemnych buków lśniły odbijając mokre światło. Droga prowadziła cały czas w górę. Drzewa czepiały się płaszcza, łamały się z suchym trzaskiem. Gdy wyszedł na górę, las się skończył. W dole rzeka. Słońce przebiło chmury rozjaśniając mglisty krajobraz. Wiatr z dużą siłą strącił krople z gałęzi, udając deszcz. Trzy dzikie gęsi odleciały.

Otwieranie drzwi do pokoju i poddanie się uczuciom, które rodzą się przy spotkaniu z cząstkami przeszłości może być oznaką braku wyobraźni. Zaczynam podejrzewać, że wykonałem jakieś przejście przez bramę, za którą jest inny świat. Marzenia, które mnie pociągały zadomowiły się dużo bliżej niż poprzednio. Tak jakbym musiał ratować każdy dzień, dobre i złe chwile. Świadomość tej wiedzy i sytuacji w niczym mi nie pomaga. Uwolnienie od złudnego obrazu szczęścia nie zostało jeszcze dokonane w pełni.
Próbowałem opisać, pamiętaną z czasów Liceum kamienicę, w której mieszkał kolega mojego ojca. Hodowca kanarków i kapelusznik. W tej kamienicy znajdował się jego warsztat. Chodziło o specyficzny klimat, jaki tam panował. Próby okazały się żałosne. Sprawiało mi trudność nie tyle wyszukiwanie odpowiednich słów, co raczej ich łączenie w pewną charakterystyczną całość. Kapelusznik pewnie należy do innej opowieści.

W poszukiwaniu notatnika przeniosłem się na drugi koniec pokoju. Cały rząd stających obok siebie półek. Wypełnione ściśle książkami stały obok kaflowego pieca. Część książek, nie mieszczących się w półkach, była poukładana w równe stosy na samej górze. Sięgały niemal sufitu. Obok pieca stała, lekko pochylona ułożona z książek kolumna. Poruszałem się bardzo powoli, obawiając się lawiny. Jak mógł wyglądać notatnik? Po czym go poznać w tym ogromie podobnych książek? Na dole kartki wyrwanej z notatnika był napis "Świat mima". Może taki tytuł jest na okładce? Świat mima - ciekawe, czy autor był aktorem? A może po prostu mimem? Nie to byłoby za proste! Zacząłem przeglądać grzbiety ułożonych w stosy książek. Zajęło mi to dosyć dużo czasu i wtedy pomyślałem, że jeżeli notatnik posiada taki tytuł to chyba nie będzie on wypisany na okładce. Trzeba szukać innych znaków. Notatnik był często używany, a więc może być zniszczony. Jakiej mógł być wielkości? Może taki by zmieścić się w kieszeni? Czy notatnik schowałbym w stertach książek? Chyba nie. Jeszcze chwilę szukałem wśród zgromadzonych książek. Nic.
"Widziałem pochyloną, obłamaną od podmuchów wiatru sosnę na urwistym brzegu, tuż nad wodą. I dmuchający prosto w twarz wodospadu, mocny jesienny wiatr. I fragmenty pozostawionych w lecie różnych rzeczy przez pasących pasterzy. Przejrzyste powietrze z przestrzenią, co widać góry. Widzę przestrzeń wokoło, a tak ciasno mi w sobie."

Taką notatkę zostawiłem kiedyś w moim szkicowniku. I jeszcze coś. Zanotowałem i to.
"Ten obraz długo nie dawał mi spokoju. Powracał w chwilach zupełnie nieoczekiwanych. Najlepszy był wtedy, gdy nie wołany przez nikogo, siadał cicho i jakby niepozornie trącał zielone źdźbło trawy. Cichy dźwięk, który ledwo można było usłyszeć. Każdy inny dźwięk i każda inna myśl powodowała, że znikał. I wtedy, gdy z wielkim trudem udawało mi się go z powrotem przywołać, wydawał dźwięk, który był fałszywy."

Spojrzałem w kąt pokoju. W rogu na podłodze przywalona zakurzonymi książkami leżała biała tablica. Wydawała mi się zupełnie czysta.. Dotykałem palcami gładkiej powierzchni i w świetle poczęły wyłaniać się wypukłe litery. Było napisane: "Nim mina mima minie, mim mimo mimów minie". Gdy palce doszły do ostatniego "e" wypukłości zaczęły znikać. Pozostała biała czysta tablica.

Można krążyć po wielu orbitach.
Unosić się i opadać.
Czuć siłę przyciągania niewidzialnego środka.
Pragnąć dotknąć ożywczego źródła.
Ale wtedy trzeba się zatrzymać.
Trzeba trwać w miejscu.
W bezruchu.
Wtedy tylko można być.

Wiesław Gdowicz

Katowice 24 grudnia 2002 roku